Trochę o demografii, burżuazji i uczciwości

Piramida demograficzna

Zaczynamy coraz lepiej sobie uświadamiać, jak bardzo nasz los zależy od

produktywności macic naszych rodaczek (i nie tylko). Pierwszy raz z grafem o

popularnej nazwie "piramida demograficzna"[1], spotkałem się jeszcze w szkole

podstawowej, na lekcji geografii. Było to dość ciekawe, ale z racji, że nie

miałem zielonego pojęcia, jakie to niesie skutki dla mojego życia, całą

sprawę odłożyłem *ad calendas Graecas*. I właśnie nadeszły te greckie

kalendy. Urosłem wystarczająco, żeby zacząć mniej więcej rozumieć, co to

wszystko oznacza.

1:

https://pl.wikipedia.org/wiki/Struktura_płci_i_wieku

Okazuje się, że nasz Główny Urząd Statystyczny[2] zaczął publikować

bardzo interesujące materiały. I o ile dla zilustrowania problemu mogę

poniżej wkleić obrazek (z wikipedii):

2: http://stat.gov.pl/

=>

https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/3/30/Piramida_wieku_ludnosci_%28G

US_2007%29.jpg Piramida wieku w Polsce 2007 [IMG]

to mogę też zamieścić **LINK do automatycznego grafu[3]** obrazującego

strukturę demograficzną Polski od 1970 roku, po prognozy do roku 2050. Ona

prognoza nie jest bez znaczenia, bo mniej więcej na te lata światowi

demografowie przepowiadają zatrzymanie się uśrednionego przyrostu ludzkości

w skali całego globu. Innymi słowy mniej więcej wtedy ludzkości przestanie

przybywać i ostatecznie zatrzymamy się na liczbie ok. 11 miliardów. O ile

oczywiście nie pojawią się w międzyczasie jakieś nowe czynniki

demograficzne, które rozrodczości kobiet (i płodności mężczyzn) dadzą

kopa w górę lub jeszcze bardziej w dół.

3:

http://stat.gov.pl/obszary-tematyczne/ludnosc/ludnosc/ludnosc-piramida/

Jak widać z automatycznego grafu, pokolenie moich wnuków będzie o około

połowę mniej liczne od moich rówieśników. Wybierając i porównując

liczebność ludzi w moim wieku z liczbą rówieśników jednej z moich córek

widzę, że jest ich o ponad **sto tysięcy mniej**. Czyli o około jedną

czwartą.

Innymi słowy, choć w liczbach bezwzględnych ubywanie ludności Polski

odbywać się będzie względnie powoli, wyniknie to głównie z powodu dużej

liczby staruszków, którzy dzięki postępom medycyny nie zechcą grzecznie

umrzeć i *usunąć się, dać miejsce młodym*. Za to staną się obiektem

nienawiści młodzieży, która będzie coraz dotkliwiej odczuwać obciążenia

fiskalne pobierane od ich zarobków, aby zasilić tę najliczniejszą grupę

wyborców. I stosunkowo coraz liczniejszą. Stosunkowo - czyli w stosunku do

swoich przeciwników w interesach, czyli młodych, produktywnych. To oni,

jeżeli w wyborach w ogóle mają coś do powiedzenia, zapewnią sobie stosowne

profity, kosztem luksusu swoich potomków i następców. I akurat w tym

mechanizmie nie znajdziemy poświęcania się starych na rzecz młodych - bo to

działa tylko w obrębie najbliższej rodziny, a i to nie zawżdy. Ale jako

grupa społeczna - każdy walczy o swoje i nie rozumie, o co ten cały bazar.

O ile w 2019 roku jest nas 38 milionów z hakiem, za 30 lat będzie nas o 4

miliony mniej. I z tego 3 miliony to będą pracujący i zarabiający kasabubu

dla pomyślności systemu podatkowego. Zatem niby powoli ubywa, a w

rzeczywistości mówimy o gigantycznych liczbach.

I zważmy, że skoro nas ubędzie 4 miliony, a świat się właśnie zatrzyma w

przyroście, oznacza to, że do Polski przesiedli się prawdopodobnie taka, lub

może nawet większa, liczba różnych ludzików z dziwnych krajów. To odsunie

problem daleeeekooo w czasie, praktycznie poza percepcję moich rówieśników.

Albowiem gdy on powróci, nas już nie będzie na tym świecie, i to pomimo

szybkich postępów medycyny, które być może pozwolą nam nawet dożyć

setki.

Ale nic nie odsunie innego problemu, który dotyczy praktycznie tylko krajów

europejskich: systemy emerytalne. Otóż dzięki geniuszowi pierwszego

socjalistycznego kanclerza I Rzeszy, niejakiego Otto von Bismarcka[4],

wymyślono coś wprost (nomen omen) genialnego: kontrakt pokoleń. I na bazie

tego utworzono państwowe systemy ubezpieczeń społecznych, konkretnie

emerytalnych.

4:

https://pl.wikipedia.org/wiki/Otto_von_Bismarck

Wyszło im z obliczeń, że człowiek ma pewien wiek pełnej produktywności.

Po jego upływie zaczyna, że tak powiem, drewnieć, czyli staje się mało

elastyczny, kompletnie niepodatny na przyswajanie nowych rozwiązań i

technologii, a jednocześnie jego zdolność koncentracji, kondycja fizyczna i

zdrowotność zaczyna gwałtownie się pogarszać. Cóż, znając Niemców

łatwo przyjdzie nam na myśl, że przecież w czasie II Wojny Światowej

przećwiczyli dość skuteczne rozwiązanie, jak pozbyć się licznych

zbędnych ludzi, czemużby Wielki Otto nie miał zaproponować czegoś

podobnego? Otóż nie zaproponował, być może nie był aż tak bardzo

niemiecki, tylko zwyczajnie ludzki. A może sam już wówczas był starcem i

dziwnie by się poczuł, gdyby miał rówieśników wysyłać do gazu? Otóż

był człowiekiem w tak zwanej sile wieku, czyli około pięćdziesiątki.

Czyli na progu starzenia się. Zacytujmy z wikipedii:

System opieki społecznej, wprowadzony przez Bismarcka, zwolnił ludzi z

konieczności przedkładania lojalności względem swojego rodzinnego klanu

(który poprzednio gwarantował opiekę członkom rodziny niezdolnym do pracy),

ponad lojalność wobec państwa. Niemcy mogli poświęcić wszystkie swoje

siły na pracę na rzecz państwa, bo mogli ufać, że w przypadku choroby,

wypadku lub na starość państwo się nimi zaopiekuje.

Prawda, jakie sprytne? Czy nie o tym **wprost** mówił Korwin-Mikke, kiedy

twierdził, że aby uzdrowić demografię, najsampierw trzeba zlikwidować ZUS?

Kontrakt pokoleń polegał na tym (i polega wciąż), że następne pokolenie,

po wejściu w wiek produkcyjny i podjęciu pracy, wnosi składki emerytalne,

które od razu zostają przekierowane na emerytury dla staruszków. W zamian

mogą liczyć na to, że kiedy sami dobiegną do wieku emerytalnego, następne

pokolenia też będą na nich pracować. Układ ten znakomicie się sprawdza,

dopóki liczba następców choćby nieznacznie przekracza liczbę przodków - w

końcu przodkowie szybko się wykruszają poprzez śmierć i koszt jednego

przodka rozkłada się stopniowo na coraz większą liczbę następców.

Nie będzie to żadne odkrycie, tylko dwustutysięczne powtórzenie pytania: a

co, jeżeli młodych ubywa? Starców też ubywa, nieuchronnie, ale dopiero po

pewnym czasie. Tymczasem młodych ubywa teraz, czyli na podstawie tegorocznych

urodzin można śmiało przepowiadać liczbę polaków w wieku produkcyjnym za

dwie dekady. Dojdzie oczywiście do takiej dziwnej sytuacji, gdzie starców

będzie więcej niż młodych.

W świecie, w którym polityk zdobywa poparcie przez obietnice rozdawania,

można przypuścić, że tzw. starzejące się społeczeństwo będzie miało,

że tak powiem, *przesrane*. Bo owi starcy, pełni życiowego doświadczenia i

determinacji, bez trudu przegłosują młodzież. Oczywiście, ludzie starsi

chętnie ustąpią postulatom młodzieży we wszystkich polach - oprócz tych,

które miałyby istotnie obniżyć ich status majątkowy, utrudnić dostęp do

lekarzy, ostatecznie sprawić, że będą szybciej umierać. Tutaj o

ustępstwach nie ma mowy - i trudno się dziwić. Czyli młodzi nie będą

mieli nic do gadania, z ich podatków będzie się finansować emerytury, a nie

nowe szkoły i przedszkola.

Rewelacje Zeihana

Ostatnio miałem okazję po raz kolejny posłuchać przemowy piewcy potęgi

Ameryki Petera Zeihana[5]. Pozwolił on sobie lekko uzupełnić swoje pomysły,

które wygłaszał lat temu kilkoro. Wówczas przepowiadał, że USA

odstępując od roli światowego policjanta tylko na tym skorzystają. Niedawno

uzupełnił wizję pokazując taki oto obrazeczek:

5:

https://www.youtube.com/watch?v=BHr999RGPQw

Bezpieczeństwo żywnościowe -

food security Peter Zeihan [IMG]

Wynika z niego nie mniej, nie więcej, tylko że co najmniej połowa populacji

świata żyje na kredyt płynący z:

1. Produkcji nawozów sztucznych.

2. Produkcji pestycydów (herbicydów, insektycydów i innych -cydów).

3. Niewiarygodnej wydajności intensywnego rolnictwa.

4. Globalnemu porządkowi pozwalającemu transferować ogromne ilości

żywności na wielkie odległości - czasem bez sensu (jak eksport mleka z

Polski do Ameryki Południowej), ale to też znak czasu i dostępnej techniki.

Ostatnio zatem Zeihan uzupełnił: *"Mówią, że ludzkość osiągnie 11

miliardów? Bajki! Padnie porządek światowy, zacznie się głód! Maksymalnie

będzie nas 8 miliardów!"*

Dzięki niemu dowiedzieliśmy się, że żyjemy w bajkowym świecie i niedługo

może się okazać, że tylko bankierzy upadli na cztery łapy...

Może tak się nie stanie. Miejmy nadzieję.

Dyskretny urok moralności

Zainspirowany TAKIM oto wpisem blogowym[6] chciałbym tu przeskoczyć na inny

nieco aspekt życia współczesnego społeczeństwa światowego. Otóż pomnę

jeszcze z czasów, gdy Internet to były jasne literki na ciemnym tle, a do

informacji trzeba się było dokopać wpisując w pole komend: *gopher[7]*, że

samochód kosztował tak astronomiczne pieniądze, że mnie, wesołemu

studentowi, nie wydawało się zasadne tracić czas na kurs prawa jazdy. Po

prostu nie wierzyłem, że kiedyś stanę się posiadaczem samochodu. Cóż,

nigdy nie byłem bardzo bystry w kwestii rozpoznania procesów ekonomicznych...

A może po prostu wówczas przyrost "masy bogactwa" był wciąż tak powolny,

że tylko najbogatsi mogli go dostrzec? Tak czy owak auto było luksusem lub

poważną kulą u nogi. A jeżeli jeszcze ktoś postanowił zamontować sobie w

nim radio, to hoho! Szybko tracił boczną szybę i przy następnej wizycie w

samochodzie mógł zastać wyprute spod deski rozdzielczej bebechy - z

jakiegoś powodu złodzieje uważali radio samochodowe za bardzo chodliwy i

opłacalny towar. Jak człowiek nie uważał, to wkrótce tracił też sam

samochód - rezultat wielu miesięcy katorżniczej pracy i oszczędzania

gdzieś na mitycznym Zachodzie. Zatem będąc wyznawcą zasady, że lepiej nie

mieć i radzić sobie bez tego, niż to mieć i potem żałować straty

(cholernie nie lubię żałować!), unikałem styczności z marzeniem każdego

prawdziwego Polaka, do kiedy się tylko dało. A kiedy już się nie dało,

ponad dekadę później, to się okazało, że samochody przez ten czas

potaniały tak, że za jedną pensję sprzedawcy hamburgerów można już było

nabyć jakieś jeździdło. Nie był to może ostatni krzyk mody, a i zasięg

miało tylko lokalny (do pierwszej awarii), ale przecież jednak pozwalało

się przemieszczać. I, wyobraźcie sobie, nikt nie chciał tego ukraść!

=>

http://globalnagra.pl/zroz-kontrr/?fbclid=IwAR3RIGPk9FxIdEhadzpVdIvaa9vRCrkEBRfp

mGSiyh87CYB1nagdEdHa0ok 6:

http://globalnagra.pl/zroz-kontrr/?fbclid=IwAR3RIGPk9FxIdEhadzpVdIvaa9vRCrkEBRfp

mGSiyh87CYB1nagdEdHa0ok

7: https://pl.wikipedia.org/wiki/Gopher

To naprowadziło mnie na pewne ścieżki myślowe. Otóż niedługo po zakupie

mojego pierwszego auta zbudowałem (przy wydatnej pomocy całej rodziny ze

szczególnym uwzględnieniem Ojca) swój pierwszy dom. I trzeba było go

ubezpieczyć. I znowu to samo: agent pyta się o wartość mienia ruchomego w

domu (tj. bez szafek kuchennych, pralki, lodówki, telewizory itp.). A mnie,

jak bym nie liczył, wychodzą jakieś śmieszne pieniądze. Bo żadnej

biżuterii w rodzie nie przechowujemy, nie mamy też dzieł sztuki, złota

sztabkowego, akcji ani obligacji na okaziciela... To ile mogą być warte

ubrania z lumpeksu, odziedziczony po zmarłych dziadkach telewizor i stara

lodówka?

Czy warto w tym celu, tj. aby je nielegalnie pozyskać, łamać prawo, tłuc

szyby (nie tak znowu łatwe do stłuczenia), przedzierać się przez

obowiązkowy system alarmowy, wreszcie połamać sobie kręgosłup targając to

do ciężarówki? Ile za takie cudności zapłaci paser? Dziesiątą, czy

dwudziestą część ich wartości bazarowej?

Czy przestępczość w Polsce spadła? Nie mam pojęcia - w końcu to kwestia

statystyk policyjnych. A one takie będą, jak sobie zażyczą ci, co je

prowadzą. Ale przecież od lat w prasie leci do znudzenia obserwacja, że

czujemy się coraz bezpieczniej. Moim zdaniem nie bez przyczyny: po prostu nie

opłaca się okradać maluczkich. Trzeba się narobić, a zarobek żaden. Więc

się ich nie okrada. Owszem, ciągle trzeba uważać na różnych lujków i

bejów, którzy chętnie się schylą po kawałek złomu walający się

bezpańsko na cudzym podwórku - ale też i ryzyko wciąż niewspółmierne do

straty. Za to włamywać się do domu zwykłych obywateli, albo okradać ich

rozbojem w parku - to już jest żaden interes. Jak kto nie ma talentu do

przemytu narkotyków na tony, ewentualnie defraudacji milionów publicznych

pieniędzy - w świecie przestępczym nie ma już czego szukać. To i poziom

bezpieczeństwa znacznie się poprawił.

Do pierwszej oznaki, że sytuacja uległa zmianie (patrz rozdział wyżej). Bo

ewidentnie mi z tego wynika, że bogactwo społeczeństwa jest najlepszym

stróżem etyki narodu. Im ludzie bogatsi, tym uczciwsi. Nie karami, nie

policjami się to załatwia, a tanim AGD i RTV. Dostępem do tanich

jeździdeł, które zadowolą 80% społeczeństwa. Zaspokojone potrzeby to brak

destabilizacji i w polityce - że aż trzeba sztucznie podgrzewać nastroje,

żeby w ogóle komuś się chciało iść głosować w wyborach.

Czyli - jeżeli sytuacja gospodarcza się pogorszy, spadnie też nasze poczucie

bezpieczeństwa, bo znowu pewien odsetek społeczeństwa znajdzie się w

obszarze majątkowym, z perspektywy którego opłaci się okradać tych,

którzy mają trochę więcej (bo tych, co mają dużo, dużo więcej, dalej

będzie trudno i nieopłacalnie okradać).

Paradoks Giniego

Snując powyższe rozważania zapomniałem uwzględnić zjawiska zwanego

Współczynnikiem Giniego[8]. Prawi on w skrócie o tym, że średnia bogactwa

danego kraju wcale nie musi przekładać się na bogactwo społeczeństwa, ergo

na wrażenie bogactwa, poczucie bogactwa - i wynikające z niego poczucie, że

ktoś jest od nas niesprawiedliwie bogatszy, biedniejszy (sprawiedliwie), lub

równy (to też zawsze niesprawiedliwie).

8:

https://pl.wikipedia.org/wiki/Współczynnik_Giniego

=>

https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/6/69/GINI_retouched_legend.gif

Współczynnik Giniego na świecie [IMG]

Otóż rzeczywiście - aby zjawisko spadku przestępczości wymierzonej

bezpośrednio w pokojowych cywili znacznie spadło, nie tylko musi się

podnieść stopa życiowa narodu, ale też i rozwarstwienie bogactwa nie

powinno być zbyt wielkie. Znam takich, co teraz zaczną krzyczeń o dowody -

ale to jest tylko mój prywatny blog, niech sobie sami poszukają. Zresztą,

ponieważ mowa tutaj o zjawiskach z dziedziny etyki i ekonomii, prawdopodobnie

znajdą dość prac, które mój pogląd zarówno wspierają, jak i obalają.

W końcu **ekonomiści odpowiadają na najtrudniejsze pytania dotyczące

gospodarki w skali świata lub lokalnej nie dlatego, że się naprawdę na tym

znają, a dlatego, że po prostu zostali o to zapytani**.

Tutaj dygresywnie można się zapytać: a dlaczego zatem we Francji czy

Niemczech ostatnio poczucie bezpieczeństwa stoczyło się znacznie poniżej

podobnego parametru zmierzonego w Polsce? Moim zdaniem odpowiedź jest dość

prosta: wystarczyło, że sprowadzili sobie na głowy po parę milionów ludzi,

których status majątkowy znacznie odbiega od mediany w danym kraju. A ludzie

owi pochodząc ze znacznie biedniejszych regionów świata, także kulturowo

znajdują się w innej fazie rozwoju - i oni ten swój świat, tę swoją

perspektywę biedy i poczucia zagrożenia, na własne życzenie gospodarzy

zresztą, zabrali ze sobą.

A w skali całych narodów te różne poczucia, procesy i inne takie,

działają już na poziomie ponad osobistym. Aby je sobie obrazować, lepiej

zapewne przypomnieć sobie chemię z podstawówki (mieszaniny).

Paradoks bogatego biedaka

No, nie mogę skończyć tego rozdziału. Przyszła mi do głowy jeszcze jedna

kwestia, często rozważana przez badaczy np. giełdy: poczucie bogactwa.

Otóż istnieje także pewna różnica pomiędzy zarobkami a bogactwem. Można

dużo zarabiać i czuć się biednym, ale też można zarabiać mało i czuć

się bogatym. Współczynnik Giniego oczywiście ma tutaj coś do powiedzenia.

Ale dodać tu należy z pewnością kwestię zaspokojenia podstawowych i

niektórych z wyższych potrzeb jednostki - jeżeli łatwo je zaspokoić,

większość już będzie się czuć bogata, choćby z zawodu zamiatała

chodniki. I nie będzie knuć rewolucji proletariackiej - wówczas komunizm

stanie się wyłączną domeną rozpieszczonych księżniczek i Piotrusiów

Panów z tak zwanych *dobrych domów*, które z braku lepszych pomysłów na

życie zaludniają humanistyczne wydziały uczelni akademickich. Bo proletariat

zajęty będzie konsumowaniem zarobionych dóbr. Na więcej już czasu nie

wystarczy, a te dobra są - jak sama nazwa wskazuje - dobre. Nie ma się o co

burzyć.

Gdy swego czasu (dawno temu, zanim jeszcze kupiłem sobie pierwsze auto)

latałem na miotle sprzątając restaurację gdzieś pośród wzgórz

Badenii-Wirtembergii, spotkała mnie taka scena: pucuję zapamiętale jakąś

zawziętą półkę, gdy słyszę szczęk szczęk zamka tylnego wejścia.

Wchodzi rosły rudzielec z wąsami, uśmiechnięty i rumiany, mruczy coś w

stylu "Gunntag" i na półkę jak raz wiszącą obok drzwi wstawia kilka rolek

szmacianych ręczników. Za chwilę wraca i zwala kilka wycieraczek i zapas

różnych innych szmatek. Mruczy coś jakby "Ciao!" i wychodzi. Czyli na tym

zadupiu (bo niczym innym nie była ta okolica) można sobie fajnie pożyć

pracując jako dostawca wypranych ręczników i obrusów do restauracji. Bomba,

co nie?

Jeżeli czyjeś potrzeby na podstawowym (i nawet nieco wyższym) poziomie

zostaną łatwo zaspokojone, to na górę, gdzie potrzeba najzdolniejszych,

ambitnych i pracowitych, rzeczywiście wspinać się będą z reguły tylko

najambitniejsi, pracowici i bardzo zdolni. A to znowuż skutkować będzie

ogólną poprawą zarządzania krajem, czyli dalszą poprawą życia

maluczkich, czyli dalszą poprawą nastrojów w narodzie. Nawet jeżeli

większość postrzegać będzie tych ambitnych, zdolnych i pracowitych jako

takich synów. W gruncie rzeczy będą mieć rację.

I oby tak dalej - zostawmy to sobie jako życzenie na przyszłość, bo jak

rzekłem wcześniej - prawdopodobnie moje wywody zaliczyć trzeba do mrzonek.

Oby wszystkim działo się coraz lepiej w coraz dłuższej perspektywie

czasowej. Howgh!

📅 pią 31 maja 2019

↩ Index (Strona główna)
📁 Z poziomu podłogi
#Zpodlogi
#polityka
#eko-nom
#przydum
#eko-logo